Z wizytą w Szkocji, cz. 1 – Edynburg
przez Ola @ Lipiec 10, 2021
Odkąd jesteśmy na Wyspach, zawsze planowaliśmy zwiedzić Szkocję, tyle że wcześniejsza możliwość (prawie) nieograniczonego podróżowania ciągnęła nas ku Europie, gdzie średnia opadów deszczu jest zdecydowanie mniejsza w porównaniu z tym, co mamy na co dzień:) Brak gwarancji pogody była głównym powodem odsuwania lokalnego zwiedzania na później, a do tego, mając wszystko po sąsiedzku wiedzieliśmy, że zawsze zdążymy tam pojechać… Teraz, kiedy podróżowanie wciąż nie jest takie oczywiste i ze względów pandemicznych bardziej skomplikowane organizacyjnie, to postanowiliśmy zostać na miejscu i zobaczyć w końcu szkockie krajobrazy, żeby i na nie nie zrobiło się za późno…
Na środek transportu wybraliśmy pociąg, ponieważ w porównaniu z samolotem nie wymagał od nas testowania się przed podróżą oraz w trakcie pobytu. Poza tym, od dziecka jest to mój ulubiony środek lokomocji i gdzie tylko można to wolimy go od innych, mając do dyspozycji przestrzeń w wagonie, widoki za oknem i co nie jest bez znaczenia – dworzec w środku miasta.
Pierwszym przystankiem na naszej liście był Edynburg, który odwiedziłam służbowo w 2018 i w 2019 roku, ale przy napiętym wówczas grafiku, nie miałam zbyt dużych możliwości poznania tego miasta. Dziś, z perspektywy czasu wiem, że mając 5, czy nawet 8 dni przeznaczonych wyłącznie na miejskie zwiedzanie, wciąż można wyjechać stamtąd z niedosytem, bo choć stolica Szkocji nie jest duża, to ma swoim gościom wiele do zaoferowania…
Tuż przy dworcu kolejowym Waverley zachwyca zwarta zabudowa Starego Miasta, gdzie swoje siedziby ma m. in. szkocki bank, Galeria Narodowa, czy Akademia Królewska.
Równolegle do średniowiecznej architektury rozciągają się ogrody miejskie,
które kończy panorama na zamkowe wzgórze, na które można zwykle wejść od strony parku, ale tym razem było w remoncie.
Idąc główną alejką miejskich ogrodów, napotkaliśmy polski akcent – syryjskiego niedźwiedzia brunatnego imieniem Wojtek, który w stopniu kaprala służył w bitwie pod Monte Cassino, dowodzonej przed gen. Andersa. Zna go w mieście chyba każdy mieszkaniec, a przyjezdni chętnie zatrzymują się przy pomniku, by poznać jego historię. Wojtek, resztę swojego życia spędził w tutejszym Ogrodzie Zoologicznym, gdzie zmarł w grudniu 1963 roku w wielu 22 lat.
Konsekwencją zamknięcia ścieżki prowadzącej do zamku od strony parku, był spacer dookoła wzgórza zamkowego, gdzie naturalnie trafiliśmy na Grassmarket,
na którym znajduje się słynna lodziarnia – „Mary’s Milk Bar” (19 Grassmarket) – z najlepszymi lodami w mieście, czy pub – „The Last Drop” (77-78 Grassmarket), w którym ponoć skazani na śmierć przez powieszenie otrzymywali ostatni napój.
Nasz na szczęście nie był ostatnim, ale legenda miejsca i dekoracje zrobiły swoje. Podążając dalej, wspięliśmy się na szczyt wulkanicznej góry, na której stoi wspomniany wcześniej zamek i, z której rozciąga się panorama na miasto. Wcześniej zajrzeliśmy jeszcze w uliczkę - The Vennel, ze 150 schodami zamiast chodnika, co umożliwia swobodne podziwianie drugiej strony zamkowego krajobrazu…
Zostawiając XII-wieczne mury obronne za sobą, doszliśmy w prostej linii do głównej ulicy handlowej Edynburga – Royal Mile i jej równie popularnych, co malowniczych odnóg…
Wśród ciekawej architektury znaleźliśmy tam mnóstwo sklepów z lokalnymi pamiątkami oraz tradycyjnymi szkockimi produktami od ciastek począwszy, poprzez wyroby z wełny owczej, a na mocnych trunkach skończywszy:) To serce miasta, więc nie sposób nie trafić na restauracje, czy puby oferujące w swoim stałym menu „Black pudding”, czyli naszą kaszankę, serwowaną na śniadanie w towarzystwie fasolki po bretońsku, jajka, bekonu, kiełbasek i tostów. Brzmi jak angielskie śniadanie ze szkocką modyfikacją, ale w końcu to sąsiedzi, więc czasem nie można uciec od podobieństw, choć to właśnie Glasgow uchodzi za to bardziej angielskie miasto. Mówiąc o tradycyjnych potrawach, nie mogę nie wspomnieć o czymś takim jak „Haggis”. To owcze serce, wątroba i płuca wymieszane z mąką owsianą, cebulą oraz przyprawami i podawanych w jej zszytym żołądku… Teraz podobno zamienia się go na sztuczny flak, ale nie zmienia to faktu, że na pewno nie podążyłabym za tą tradycją, bo zdecydowanie wolę patrzeć na owce, skubiące trawę niż ludzi, jedzących ich wnętrzności. Gdyby ktoś jednak chciał się skusić, to ten najlepszy jest podobno w „The Haggis Box” na Grassmarket (EH1 2AW) w cenie 5 funtów, a na deser… kolejny przysmak lokalny Szkotów – baton „Mars” smażony w głębokim tłuszczu! Nie mogłam sobie nawet tego wyobrazić, a tym bardziej zjeść, dlatego bez żalu mijałam punkty gastronimiczne, oferujące „Marsa” w tak zaskakującym wydaniu:) Pozytywnie za to zaskoczyła nas miejska zieleń stolicy Szkocji, co dodatkowo uwidoczniło się przy okazji sprzyjającej nam wtedy pogody. By jeszcze bardziej nacieszyć oczy soczystą florą, wybraliśmy się do Ogrodu Botanicznego i zatraciliśmy się na dobre trzy godziny…
Spotkaliśmy tam po raz pierwszy… himalajską odmianę maków, które w przeciwieństwie do tradycyjnych członków czerwonej rodzinki są w kolorze atramentu – cud natury.
Na liście miejsc do odkrycia w Edynburgu mieliśmy też Water of Leith – cudownie zieloną, prawie 20km trasę wzdłuż rzeki, prowadzącą… no właśnie dokąd? Wszystko zależy od miejsca startu. Naszym celem była dzielnica Stockbridge, dlatego zaczęliśmy niedaleko miejsca zamieszkania na Dean Path i w otoczeniu takich krajobrazów, czuliśmy się jak na prawdziwych wakacjach…
Po drodze przechodziliśmy przez Dean Village, która dawniej była niezależną wioską, gdzie przez 800 lat tamtejsze młyny rozdrabniały ziarna zbóż na mąkę. Pan z psem, widoczny na zdjęciu poniżej, widząc nasze fotograficzne zainteresowanie okolicą, rozpoczął rozmowę o jej historii i szybko okazało się, że jest emerytowanym przewodnikiem miejskim, który wciąż lubi się tą wiedzą dzielić. Na części trasy, którą spontanicznie wytyczył, był naszym osobistym informatorem turystycznym, od którego dowiedzieliśmy się dużo więcej i to nie tylko o tej części Edynburga, ale i o Glasgow, do którego dopiero zmierzaliśmy. Uwielbiam takie niespodzianki i takich pasjonatów…
Kolejną niespodzianką szkockiej stolicy była bliskość piaszczystej plaży, dlatego, podczas tego trzydniowego pobytu w Edynburgu, pojechaliśmy na jedną z najchętniej odwiedzanych przez mieszkańców – Portobello Beach. Dotleniający spacer wzdłuż morza był prawdziwą przyjemnością, a czerwcowy wieczór wydawał się nie mieć końca…
Mając do dyspozycji „złotą godzinę”, wróciliśmy do centrum na Calton Hill, będącego częścią tzw. Nowego Edynburga, by popatrzeć jeszcze na te skąpane w zachodzącym słońcu „Ateny Północy” – było warto!
Co ciekawe, mimo godziny 22, wciąż było niesamowicie jasno…
Przed wyjazdem nie mogłam nie wspiąć się jeszcze na kolejne wzgórze, które dotychczas pozostawało poza moimi czasowymi możliwościami podczas poprzednich pobytów w tym mieście. Mowa o Tronie Artura – „Arthur’s Seat”, który jest najwyższym szczytem w miejskim parku Holyrood, mierzącym 251m, skąd według legendy, Król Artur obserwował porażkę swoich wojsk z plemionami Piktów.
Dziś, w tym miejscu uwagę można skupiać już tylko na bujnej zieleni, kwietnych łąkach i… zazdrościć mieszkańcom takich terenów spacerowych.
W kończącym ten dzisiejszy wpis podsumowaniu, dodam tylko, że stratą czasu okazał się spacer do portu, by zobaczyć jacht rodziny królewskiej – HMY Britannia. Wypływali nim w swoje podróże w latach 1954-1997, obecnie to już tylko cumujące muzeum, otwarte dla zwiedzających do godziny 16. Niestety, ilość remontów, rozpoczętych w tej lokalizacji sprawiła, że mogliśmy zobaczyć tylko jego maszty… Na szczęście jacht nie był dla nas celem samym w sobie, a podczas kolejnych, miejskich wędrówek trafiliśmy jeszcze na malowniczą uliczkę Circus Lane,
historyczny cmentarz z niesamowitym drzewostanem…
oraz na pomnik Bobby’ego (30-34 Candlemarker Row) – psa, który przez 14 lat czuwał przy grobie swojego pana. Wzruszają mnie takie historie, więc musiałam go poznać osobiście…
Nie zaskoczę Was jak napiszę, że z przyjemnością zostalibyśmy w Edynburgu dłużej, ale czekał już na nas kolejny szkocki przystanek…
Praktyczne informacje:
1. W podróż z Londynu do Edynburga ruszyliśmy ze stacji King’s Cross i pokonanie prawie 650km zajęło nam około 4,5 godziny.
2. Fani książek o Harrym Potterze powinni zajrzeć do „The Elephant House” przy 21 George IV Bridge, EH1 1EN. To w tym miejscu J.K. Rowling zaczęła pisać pierwszą część jego przygód, dlatego nie jest to już tylko przytulna kawiarnia, ale… dom narodzin Harrego;)
3. Szkoci nie mają w zwyczaju pić Coca-Coli, ponieważ uwielbiają swój; „Irn-Bru” – drugi po whisky najchętniej kupowany krajowy napój bezalkoholowy.
4. Na dobre, lokalne piwka warto wstąpić do „The Stockbridge Tap”, szczególnie po spacerze wzdłuż Water of Leith.
5. Na smaczną kawę można liczyć w szwedzkiej sieciówce – Söderberg.
Cdn…
Dodaj komentarz